Jest wrzesień 2008 roku. Przede mną dwa monitory na których od kilku dni mrugają wszystkie możliwe wykresy i informacje z rynku walut. W ręku trzymam monetę. Przyglądam się jej chwilę i sprawnym uderzeniem kciuka wyprawiam ją w ruch obrotowy. „Orzeł przewalutowuje, reszka czekam do jutra”. Moneta ląduje na lewej dłoni przykryta prawą. Biorę głęboki oddech i podnoszę dłoń. Orzeł. Przychodzi fala irracjonalnego strachu ale zamykam oczy i mówię sobie w myślach „tak zdecydowałeś Robert zaufaj sobie…”. Szybko wybieram numer na telefonie.
— „Pani Basiu składam dyspozycję przewalutowania”.
— „Jest Pan pewien? Od wczoraj był duży skok w górę. Powinno za chwile odbić się w dół”.
No żesz w mordę — przebiega myśl — oczywiście że nie jestem pewien. Biorę powtórnie głęboki oddech patrząc raz jeszcze na na monetę.
— „Tak jestem pewien”
Jest rok 2001. Z dozą niepokoju czy wszystkie systemy informatycznie nie padną od pluskwy milenijnej weszliśmy właśnie w XXI wiek. Mnie stuknęła trzydziestka. Jak większość z mojego pokolenia zasuwam więcej niż przewiduje norma. Aktywność dzienna to 16–18 godzin. Firma, budowa, firma, budowa … Dwa lata wcześniej urodziła się moja starsza córka. Każdy kto ma dzieci wie, że małe dziecię to jedna z niewielu w życiu szans na darmową deprywację snu, jest więc również aktywność nocna. 🙂 No jednym słowem ciągły młyn.
Perspektywy gospodarcze rysują się nieźle. Siedem lat wcześniej Polska złożyła wniosek o przystąpienie do Wspólnej Europy. Akces majaczy gdzieś na horyzoncie kilku lat. W Polsce po dekadzie widać jak na dłoni efekty wytężonej pracy Polaków, którzy w dużej części dobrze odnaleźli się nowej wolnorynkowej rzeczywistości. Do tej wytężonej pracy pcha nas wizja życia na przyzwoitym poziomie. Po pięćdziesięciu latach ciemności w końcu świeci słońce. Gdzieś w najgłębszych pokładach podświadomości żyje przekonanie, że teraz po prostu musi być lepiej. Musi i kropka.… albo wykrzyknik.
Jak się pewnie już domyślacie, jak większość Polaków aby realizować swoje marzenie o przysłowiowych „4 kątach” sięgnąłem po kredyt. Kredyt hipoteczny w świetle nagłówka umowy. Jakkolwiek bym dzisiaj nie starał się poprawić swojego wizerunku w temacie posiadanej wiedzy na jego temat, trzeba się uczciwie przyznać, że wiedza moja i większości rodaków na jego temat była niemal zerowa. Pokolenie naszych rodziców nie miało o nim zielonego pojęcia więc przekaz rodzinny nie wchodził w rachubę. Wykłady na SGH zawierały co prawda trochę teorii ale prowadzone były przez takich samych laików w temacie praktycznego doświadczenia. No ale przecież nie święci garnki lepią. Zacząłem więc odrabiać pracę domową pt. „Kredyt hipoteczny i Ja”. Dostępnej wiedzy nie było dużo. Rynek produktów finansowych dopiero co wystartował z impetem. Na przykład w 2000 roku powstał pierwszy w raczkującym polskim internecie pośrednik finansowy po nazwą Expander. Po pierwszym zapoznaniu się z tematem zebrałem oferty dwóch czy trzech banków i odbyłem ze dwie rozmowy z tak zwanym doradcą kredytowym. Dzisiaj wiem, że ze sprzedawcą kredytowym ale to inny temat. LIBOR, WIBOR, marża, stała lub zmienna stopa oprocentowania, udział własny, LTV. Słuchałem tego wszystkiego a intuicja szeptała mi, że ta kobitka w żakiecie lub facet w nienagannie skrojonym garniturze deklamuje wyuczone formułki mając niewiele większą wiedzę niż moja.
W trakcie poszukiwań wiedzy okazało się, że członek dalekiej rodziny pracuje w banku. No dobra to tu przynajmniej nie będzie ciśnienia sprzedażowego, które było wszechobecne. Kredyty sprzedawały się świetnie i zapewniały bajońskie jak na tamte czasy prowizje. Zarówno bankom jak i pośrednikom. Siadamy i kminimy. Mniej więcej wiadomo ile potrzeba żeby zrealizować marzenie. Okazuje się, że ze względu na różnice w poziomach wskaźników LIBOR i WIBOR które stanowią składową oprocentowania, rata kredytowa dla kredytu ‚denominowanego walutą’ (cokolwiek by to nie było) to około 3.000−3.500 zł. W złotówkach o ile dobrze pamiętam 4.500−5.000 zł. To trzy-piećset zdecydowanie lepiej wypada w domowym budżecie. No dobra ale przecież kurs walut się zmienia — myślę. I tu odpowiedź wszystkich, których pytam jest jak chór dziewic: „Ryzyko jest ale nie jest duże”. Rodzinna wtyczka wiedzowa też nie widzi gigant ryzyka. Dostaje wyliczenia jak bardzo musiałby wzrosnąć kurs walut żeby raty kredytu były identyczne z tymi w złotówkach. O wzroście wartości kapitału nikt nie wspomnia. Nie wspomina też o różnicy kursu w momencie wypłaty i spłaty. Ja te fakty też przeoczam o co dziś nie mam do siebie dużej pretensji. Jak na kogoś kto miał minimalną wiedzę i tak sporo rozkminiłem. No dobra czas na decyzje bo po drugiej stronie życie pisze swój scenariusz, mając za nic sytuację makroekonomiczną. Zapada decyzja i uruchamiam kredyt denominowany doradzonym USD po kursie 3,64 zł za jednego dolara.
Informacja, której mi brakowało w momencie decyzji brzmiała: „Jesteśmy na dzień przed tąpnięciem związanym z tzw. „Pęknięciem bańki internetowej i widać już pierwsze symptomy”. W sierpniu tego samego roku kurs dolara osiąga poziomy 4,5 zł. Nagle okazuje się, że pomimo spłat moje zadłużenie jest o 80.000 zł większe. Ten sam chór dziewic krzyczy „zamienić szybko na złotówki bo dolar będzie po 5 zł”. W moim postrzeganiu jawi się już jednak jako chór kobiet lekkich obyczajów, więc rozżalony olewam wszystkich ”doradców”. Stres zbiera swoje żniwo. Nie śpię. Chce mi się ryczeć. Mam pretensje do siebie „Tyle czasu analiz i pominięty kluczowy element. Jak mogłeś tego nie zauważyć Robert? Ojciec, świetny biznesmen, którego już dawno ma na tym świecie na pewno by to wychwycił”.
Życie płynie jednak dalej. Dwulatka nie rozumie makroekonomii za to potrzebuje pieluchy, milupy, opieki lekarskiej i paru innych rzeczy. Budowa w połowie a przychody zmalały. Jednakże w tamtych czasach działał sprawnie mechanizm spadku wskaźnika LIBOR przy wzroście kursu waluty więc rata kredytowa pozostaje na niewiele wyższym poziomie. Nie mogę spłacić wzrastającego zadłużenia pożyczonego kapitału ale póki co stać mnie na spłaty rat. Przestaje to analizować skoro większość z opcji poza bieżącą spłatą rat pozostaje poza moim zasięgiem. Nie mniej jednak stres pod skórą pozostaje i będzie mi towarzyszyć dłużej niż przypuszczałem.
Wpis niniejszy dedykuję Basi, bez zaangażowania której miałbym dzisiaj zdecydowanie mniej zadowoloną minę.
