Pływanie ‘na czymś’ towarzyszy mi w życiu od zawsze. Zawsze natomiast, przypada precyzyjniej na pierwszą połowę lat siedemdziesiątych, kiedy to wybierając się na jagody musiałem zabierać drabinę. Rokrocznie wizytowaliśmy Wielkie Jeziora Mazurskie przebywając tam nierzadko miesiąc lub dłużej. Wspomnienia obarczone są zawsze większą lub mniejszą dozą sentymentalizmu, ale tamte wakacje zawsze przywołują w mojej pamięci pozytywne emocje. Jednostek pływających nie było wiele. Woda była czysta. Gotowało się ją z jeziora (proszę dziś nawet nie próbować). Wieczorem, przybijając do cypla na nocleg, trzeba było czasem przegonić tarpany. No i ‘last but not least’ nikt nie pływał, susząc gacie na relingach, słuchając muzyki na pełny regulator, czy drąc się jak opętany ‘ahoj’ do każdego mijanego kajaka. Tyle mazurskiej dygresji, bo jak mówią słowa piosenki “ale to już było i nie wróci więcej…”
Ludzie, którzy zarazili mnie swoją pasją, odeszli. Pływanie zostało. Przychodzi taka chwila, że ciągnie mnie wsiąść na coś, co ma rozpięte na patyku kawał szmaty. Zazwyczaj były to jednostki stabilne. Z biegiem czasu pojawiły się jednak stabilne inaczej oraz niestabilne kompletnie. I tu, na zakończenie wstępu, pojawia się temat w postaci ówczesnego problemu.
nie potrafię pływać wpław
Jak niejeden korsarz pod wodzą Jana Martensa z mojej ulubionej trylogii Janusza Meissnera. Wypadniesz z okrętu na środku oceanu, to umiejętność pływania przedłuży tylko Twoją agonię. 🙂 Piękne i romantyczne. Ale chwila, ja przecież zwykle pływam na wodach śródlądowych.
Zdrowy rozsądek, patrząc z politowaniem na romantyzm, cedził przez zaciśnięte zęby: szansa na uratowanie się 400 metrów od linii brzegowej jest zdecydowanie większa. Nieodłączną częścią pływania na katamaranie lub desce windsurfing’owej, jest spektakularne lądowanie w wodzie od czasu do czasu. Po kolejnym wypłynięciu na szybko, bez kapoka (bywam roztargniony), spojrzałem na zdjęcie swoich córek i postanowiłem dać im oraz sobie szansę. Nauczę się pływać!
To jedno z tych postanowień, które spokojnie można podejmować 31 grudnia. Wymaga sporo wysiłku, więc jak się nie powiedzie, wpadnie do przegródki ‘w następnym roku’. Dokonałem szybko niezbędnych zakupów w postaci kąpielówek znanej marki, okularów do pływania nie mniej znanej marki, super fajnego ręcznika z logo kolejnej fajnej marki oraz obowiązkowego (europejski ewenement) czepka. Ten akurat bez żadnego logo. Tak markowo wyposażony udałem się do najbliższego Ośrodka Sportu i Rekreacji. Z absolutnym przeświadczeniem, że same loga na ubiorze zrobiły ze mnie co najmniej delfina. Mnie pozostało tylko opanować to machanie kończynami.
Do dyspozycji były: basen o głębokości 70 centymetrów, w którym brodziły dzieci, basen o głębokości 110 centymetrów, w którym brodziły staruszki, oraz basen sportowy, o głębokości od 150 do 220 centymetrów. Z oczywistych (w moim ówczesnym przekonaniu) względów, ten ostatni był jedynym słusznym wyborem. Jak się pewnie domyślacie, spotkało mnie niewyobrażalne szczęście. Powiedział to mi to człowiek z napisem OSiR na koszulce: “Miał Pan niewyobrażalne szczęście… o mało co się Pan nie utopił”. Siedziałem w wodzie, a jednak miałem wrażenie palącego gorąca. To fantastyczne uczucie, kiedy publicznie zrobimy z siebie błazna. Co najmniej kilka par oczu wnikliwie przyglądało się wariatowi. Dziwne, ale obyło się bez popularnego w Polsce komentarza typu „to niepoważne w tym wieku”.
Dostałem w rękę deskę do pływania. Dzisiaj wiem, że był to odruch bardzo humanitarny. Przy czym, humanitaryzm tego instruktora skierowany był do niego samego. Skala problemów, jakie spotkałyby go w przypadku mojego utonięcia, przewyższała jego chęć pozostania w pozycji siedzącej na krzesełku z napisem ‘Ratownik’. Przepłynąłem więc jeszcze dwa razy z tą nieszczęsną deską w kolorze błękitu, trzymając się jej jak czterdziestoletnia panna swojego narzeczonego. Nawracając za drugim razem poczułem się dokładnie tak, jak w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Wtedy to szkoła zafundowała mi naukę pływania. Dawno temu, po pół roku nauki, przepływałem w te i nazad 50 metrów. Duszę jednak miałem na ramieniu, a przyjemności żadnej. Więc moje pływanie skończyło się razem z końcem kursu. Czy teraz będzie tak samo?
Po 15 minutach opuściłem basen i wkurzony poszedłem się przebierać. Po następnym kwadransie irytacja zaczęła odpływać. Wszedłem na trybuny i zawiedziony swoją porażką zacząłem patrzeć na innych. Na torze numer jeden, dzieciaki z miejscowego klubu sportowego, sprawnie nawracały po raz dwudziesty prześlizgując się pod powierzchnią jak delfiny. Na kolejnym, facet jak dąb Bartek, młócił wodę kraulem. Chlapał na sześć metrów na boki i ciął wodę jak tępy pług, ale robił już piąty basen. Na środkowym torze, przy brzegu, stała dziewczyna z deską. Rzucała się do przodu wykonując kilka ruchów nogami i zatrzymywała mniej więcej w miejscu, gdzie głębokość pozwalała jej na stanie z głową nad wodą. Po czym wracała do brzegu i jeszcze raz to samo. Pod samym oknem zaś, przecząc prawom fizyki, pomykała starsza Pani, którą delikatnie ujmując, łatwiej było przeskoczyć niż obejść. Poruszała w żabce rękoma i nogami, z częstotliwością równą ruchom najedzonego misia koala. Nie przeszkadzało jej to jednak dostojnie przepływać 25m po raz nie wiadomo który.
Gdzie jest klucz? Nagle obraz zaczął się układać:
technika, siła, przełamanie strachu, pływalność.
Nie mam techniki, no nie mam. Po tylu latach wszytko zapomniałem.
Nie mam siły ani wytrzymałości, która pozwalałaby mi utrzymywać się na powierzchni ‘pomimo’.
Boję się wody. A raczej tego, że się utopię.
Nie wykonując żadnych ruchów, tonę w dość szybkim tempie, a wykonując rozpaczliwe, tylko trochę wolniej.
Teraz wystarczyło opracować i wdrożyć gry plan na każdy z tych punktów i sukces wydawał się gwarantowany. O gry planie i dlaczego ja zawsze pod prąd, w kolejnej części.
